W Polsce mało znana, a tu obrasta nam zewnętrzny mur, jak byle jaki bluszcz, który się sadzi, by było zielono i by nic przy nim nie trzeba było robić. Rośnie tak szybko, że w miesiąc zdążyła już pokryć całkiem spory obszar muru, zakwitnąć, a zaraz zaczną dojrzewać owoce. Trochę jak chwast, a – zdaniem niektórych – to najsmaczniejsze owoce świata. Zielona skórka z czasem lekko zdrewnieje, a w środku – galaretowata substancja, w której zanurzone są nasiona. Smaku i aromatu tego wnętrza nie da się z niczym porównać. Szkoda, że nie mogę Wam wysłać… Przywieźć też się nie da: do Stanów nie można wwieźć żadnych roślin ani jedzenia, a ja latam do Polski przez Stany.
Amerykanie nazywają marakuję „passion fruit” – może dlatego, że owocuje na Wielkanoc? A wcześniej kwitnie na fioletowo? I podobno ma pięć pręcików, jak pięć ran Chrystusa…