Po śmierci mojego ojca duchowego i przyjaciela, ks. Jerzego Dziurzyńskiego, nasza misja na Haiti otrzymała naczynia liturgiczne, których używał w domu w ostatnich latach życia, kiedy nie mógł już chodzić do kościoła, a ja – jego różaniec. Różaniec, na którym mocno było widać ślady używania. Dziś ja się na nim modlę i bardzo z nim jestem związana. Ponieważ często go używam – bez przerwy go gdzieś gubię. Wpada mi pod meble, zostawiam go tu i tam, odkładam, a potem nie pamiętam gdzie, wypada mi z kieszeni. Zdarzało mi się znaleźć go pod samochodem, choć wcale nie pamietałam, żeby mi tam upadł. Ginie mi w domu w Jacmel, ale gubilam go już nie raz w Stanach i w Polsce. Zawsze po niedługim czasie go znajdowałam. Tym razem wydawało mi się, że zgubiłam go na dobre. W dodatku wiedziałam, że stało się to w Stanach, ale nie miałam pojęcia gdzie. Bardzo mnie to przygnębiło…
Tymczasem parę dni temu mail od ludzi, z którymi spotkałyśmy się w Stanach, a którzy sponsorują działalność naszej mobilnej przychodni: „Wczoraj [kilka tygodni po naszej wizycie] znaleźliśmy różaniec na trawniku przed domem – czy to nie ktorejś z was?” I zdjęcie.
Wrócił. Po raz kolejny.