Marline przychodzi do nas od kilku miesięcy po pomoc dla swoich 10-miesięcznych córeczek – bliźniaczek: Mirlandy i Mirlande. Kiedyś pisałam już, jak pomagamy niemowlętom – wtedy też widzieliście pierwszy raz dziewczynki na zdjęciu. Są czyste i zadbane, choć zawsze głodne. Marline nie ma pracy i oczywiście żadnego wsparcia ze strony ojca bliźniaczek. Jakiś miesiąc temu, trzymając jedną z sióstr na rękach, rozmawiałam z kimś przez telefon po polsku. Obok mnie siedziała matka z drugą. Właśnie chwaliłam ją za to, że mimo biedy – dzieci są bardzo zadbane, kiedy Marline, jakby rozumiejąc, że rozmowa jest o niej (choć była po polsku), zapytała, czy nie znam… jakiegoś sierocińca, gdzie mogłaby oddać córki!
Szok. Tu nigdy nie wiadomo, czego się spodziewać. Uważałam Marline za wzorową matkę! Może nawet najlepszą z tych, które znam! Ale to jest Haiti – tu sprawy są bardziej skomplikowane…
Marline żyje w nędzy. Z dwójką niemowląt nie ma szans na żadną pracę. Nie ma też żadnego swojego kąta. Okazało się w dodatku, że ojciec dziewczynek nachodzi ją z propozycją, żeby… sprzedać dzieci. Marline tuła się po ludziach, śpi to tu, to tam. Sierociniec, paradoksalnie, to bezpieczne schronienie i lepsze życie dla jej córeczek. Tutaj ludzie wiedzą, że sierocińce prowadzone przez zagraniczne organizacje czasem dają dzieciom nawet możliwość kształcenia. Tak to tu działa: sierocińce nie są dla sierot – są dla dzieci oddanych przez rodziców. Straszne. I w dodatku jest to zamknięte koło: co prawda utrzymując taki sierociniec ratuje się życie, z drugiej strony – zwalnia się rodziców z odpowiedzialności za to życie, które już powołali i jednocześnie za to, które powołają za chwilę… Pomagając – pomagasz i nie pomagasz równocześnie. Nie wiadomo, co robić!
Pewnie pamiętacie Rosamitę – córeczkę Christelli. Znalazłyśmy jej miejsce w sierocińcu prowadzonym przez baptystów. Dzwoniłyśmy tam dziś – czekamy na odpowiedź, czy będą w stanie przyjąć też Mirlandę i Mirlande. Walczymy z sumieniem: czy dobrze robimy? Wiemy, ze lepiej byłoby wesprzeć matkę i dać dziewczynkom szansę życia przy niej. Ale my nie jesteśmy w stanie tego zrobić. Tyle jest tutaj potrzeb! Nie mamy pracy dla tej kobiety, a w dodatku ona nie może pracować, mając dwójkę niemowląt! Dawanie pieniędzy nie wchodzi w grę – następnego dnia pod naszymi drzwiami stałoby pół miasta z prośbą o pieniądze w czasem naprawdę dramatycznych sytuacjach. Zresztą przecież Haiti nie może być jednym wielkim osiedlem socjalnym, utrzymywanym przez zagraniczne organizacje!
Czekając na odpowiedź z sierocińca, modlimy się o wolę Bożą w tej sytuacji.
Tymczasem pomagamy Marline zdobyć akty urodzenia dziewczynek. Bez tego z dziećmi można zrobić wszystko bez żadnych konsekwencji. Bez aktu urodzenia te dzieci nie istnieją. Każdy może powiedzieć, że to jego dzieci i zrobić z nimi, co zechce.
Kiedy Marline załatwiała sprawy urzędowe, ja doświadczyłam, jak trudno być matką bliźniąt. Byłam z nimi dziś przez 7 godzin – większość tego czasu sama. Zobaczyłam, że z dwojką takich maluchów nie można zrobić NIC. Są tak absorbujące! Nie płakały (razem lub naprzemian) tylko wtedy, gdy trzymałam je obie przytulone do siebie. Matki, które doświadczyłyście tego (lub doświadczacie) przez wiele lat (czasem kilka razy) – ogromny szacunek!




