Kiedy siadałyśmy do kolacji wigilijnej, pod naszymi drzwiami zjawił się Donaldson. To ten chłopiec porzucony przez matkę, bo ma nieuleczalną na Haiti chorobę skóry. Śpi gdzieś kątem na podłodze u krewnych, ale tam nikt o niego dba, czasem nawet sami każą mu się wynosić na ulicę, żeby im nie przeszkadzał. Przede wszystkim dlatego leczenie jego skóry to syzyfowa praca.
Dziś, może zwabiony świątecznymi zapachami, a może po raz kolejny przegnany przez krewnych, położył się po naszymi drzwiami i zaczął cicho śpiewać…
Czy mogłyśmy go nie zaprosić? Przecież miałyśmy dodatkowy talerz dla zbłąkanego wędrowca…