Pierwszy raz po huraganie jedziemy do Port-au-Prince. Wiedziałyśmy, że droga uprzątnięta i przejezdna, bo ludzie z naszego miasteczka już jeździli. Ale i tak rozmiary zniszczeń przygnębiają: z gór zjechały całe zbocza, potworzyły się rumowiska skalne i zwały błota, drzew właściwie nie ma, pozrywane dachy, a ubogie chatki, sklecone byle jak, z byle czego, wyglądają jeszcze bardziej żałośnie…
Archiwa miesięczne: Październik 2016
Tu nigdy nie wiadomo, czego się spodziewać
Poszłyśmy dziś po raz drugi odwiedzić Nadię i zanieść jej i jej nowonarodzonej córeczce jeszcze kilka drobiazgów. Ujrzałyśmy ledwo żywą matkę i dziecko leżące w kałuży krwi… Byłyśmy w szoku. A wokół sąsiadki bez większych emocji patrzące na to, co się dzieje.
Dlaczego nic nie robią?!
„Bo się boją, ze jak podniosą dziecko, to będzie jeszcze gorzej”…
Zabrałyśmy dziewczynkę do szpitala. Pielęgniarka ją obmyła i kazała nakarmić. Podwiązała też pępowinę, która nie była podwiązana. Do poniedziałku nie ma żadnego lekarza – nie wiemy, co będzie dalej.
Nadia
Roznosimy dary z kontenera – zaglądamy do domow naszych dzieci. Dzis Nadia urodziła dziewczynkę. Już ma jedną, kilkuletnią, która przychodzi do nas jeść i na zajęcia. Nadia rodziła w domu, pomogała jakaś sąsiadka. Nikt nie wie nawet, kto jest ojcem dziecka… Niech Pan otoczy opieką to nowe życie i je błogosławi. Zostawiamy trochę mleka i ręczników.
Przyjechał kontener
Kolejny kontetner z darami ze Stanów dotarł do Jacmel. Musimy szybko go rozpakować i rozdać jego zawartość, bo stoi w niepewnym miejscu, w dodatku się nie domyka. Rzeczy, które przyszły, bardzo się przydadzą po huraganie – niektórzy tu stracili wszystko. Choć kontener wysyłany był przed huraganem, Pan Bóg przewidział, że kiedy dotrze, Haiti i ludzie będą na różne sposoby poranieni – przyszło sporo medykamentów. Modlimy się z wdzięcznością za darczyńców.
Dziękujemy za wasze modlitwy
Przeżyliśmy tu straszną kilkudniową ulewę i niewyobrażalną wichurę. Wszystko wokół przemoczone i zalane. Ściany w naszym domu kompletnie przesiąkły, farba spuchła i zaczęła odpadać. Nie ma prądu i nie wiemy, czy i kiedy wróci. Zjadamy resztki z niedziałającej lodówki. Skończył się też gaz i nigdzie nie można kupić – nie możemy gotować. Sklepy już wszędzie puste. Kończy się też pitna woda, którą tutaj trzeba kupować. Huragan, ulewy i powodzie zanieczyściły wszystkie zbiorniki. Rozdajemy, co możemy: dziś roznosiłyśmy mydło. Wiele naszych rodzin straciło wszystko w powodzi i błocie. Nie mają gdzie ani na czym spać. Na wieść o nadchodzącym huraganie nakupiłyśmy mąki, ryżu i kukurydzy – teraz porcjujemy to i rozdajemy tym, którzy potrzebują najbardziej.
Telefony włączamy tylko na chwilę, żeby oszczędzać baterie. Mamy generator działający na benzynę, ale nigdzie nie można kupić benzyny. Piszę tego bloga w ciemności. Mam nadzieje, że uda się go wysłać poza Haiti, a tam przyjaciele pomogą go opublikować i dokleją zdjecia.
Żyjemy
Nie martwcie się – żyjemy. Zniszczenia są wielkie: zerwane mosty, ogromne powodzie, tysiące ludzi musiało uciekać z niżej położonych terenów. Nic nie działa, nie ma prądu, nie ma wody, nie ma internetu. Tę wiadomość wysyłam „okrężną drogą” – przez grzeczność kogoś spoza Haiti.
Z miejscowym Caritasem próbujemy pomagać ludziom najbardziej poszkodowanym. Jest z nami Toni. Choć miała wracać do Stanów w niedzielę, musiała zostać: nie działają lotniska, nieprzejezdna jest droga przez góry między Jacmel a Port-au-Prince.
Módlcie się za nas i za Haiti, proszę.
Huragan idzie dalej – w kierunku Stanów.
„Bóg Cię stworzył, abyś mógł kochać…”
Taki napis znajduje się na koszulkach przywiezionych przez Toni. Koszulki bardzo się przydały na rozpoczęcie roku katechetycznego. W tym roku znowu będziemy miały kilka grup dzieci, młodzieży i dorosłych. Nasze „rozpoczecie roku” to specjalna modlitwa dla dzieci, a potem modlitwa z adoracją dla młodzieży. Na koniec – wspólne zdjęcie 😉
Monaszka
Każdego roku nowe dzieci pojawiają się w naszym sąsiedztwie i przychodzą do nas po pomoc. Przyczyną tej migracji jest bezdomność i bieda. Kiedy w okolicznych wioskach rodzą się kobiecie kolejne dzieci, a ona nie jest już w stanie wszystkich wykarmić, albo kiedy starsze dziecko usamodzielnia się na tyle, by mogło jakoś samo się sobą zająć, jest posyłane do miasta, żeby tam – u krewnych – szukało okazji do zarobku albo pójścia do szkoły. Tak też było z czteroletnią Monaszką. Pierwszy raz przyszła do nas z wrzodami na głowie i wzdętym z głodu brzuchem. Dziecko z poważną twarzą kogoś, kto już niejdnego doświadczył. Była boso, w podkoszulku dorosłego człowieka, pod którym nie miała nic. Dałyśmy jej japonki na stopy i sukienkę uszytą z powłoczki na poduszkę, bo tylko to miałyśmy dla takiego malucha. Zabrałyśmy ją też do lekarza, który dał dla niej leki na wrzody.
Teraz Monaszka przychodzi do nas codziennie, je z innymi dziećmi i uczestniczy w zajęciach. Zadbałyśmy też o posłanie jej do szkoły.
Kilka dni temu odwiedziłyśmy tę szkołę. Zastałyśmy tam sytuację po jakiejś awanturze. Jedno dziecko stało w kącie i przeraźliwie płakało. Okazało się, że to właśnie Monaszka. Została zbita przez nauczycielkę. Bicie, i to nie klaps, ale porządne lanie, jest tutaj normalną „metodą wychowawczą”. Monaszka miała podobno przeszkadzać w zajęciach. Przytuliłam ją i próbowałam z nią porozmawiać, ale ona tylko prosiła, żeby nie musiała już tu dłużej zostawać. W grupie są dzieci w różnym wieku i jedne zajęcia dla wszystkich. Monaszka jest jedną z najmłodszych. Niektóre dzieci wyglądały na dwa razy starsze od niej. Ale nie ma wyjścia – jeśli dziewczynka nie pójdzie do najbliższej szkoły – wyląduje na ulicy. Nikt z rodziny nie będzie się nią w żaden sposób zajmował. Wytłumaczyłam jej więc, że powinna zostać.
Kiedy zaczęłyśmy się jednak dowiadywać o szczegóły, okazało się, że dziewczynka nie miała zeszytu i ołówka, aby uczestniczyć w tym, co się działo w klasie. Że nie chce chodzić do szkoły, bo czuje sie gorsza.
Próbujemy więc wyposażyć ją teraz w to, czego potrzebuje, aby zmienić jej sytuację.