W czwartek po południu zaglądałyśmy do Kuchni Matki Angeli, do dzieci, które właśnie jadły obiad. Jednocześnie zajmowałyśmy się ostatnimi przygotowaniami do wyjazdu – następnego dnia planowałyśmy lot do Stanów. W pewnej chwili układałam książki do katechezy – pod naszą nieobecność katecheza będzie się odbywała normalnie. Usłyszałam huk – coś runęło na podłogę. Zaraz potem krzyk księdza: „Tramblemonte! Tramblemonte!” Znałam to słowo – oznaczało trzęsienie ziemi!
W tej samej chwili usłyszałam inne krzyki. Wybiegłyśmy z domu. Wokół wszędzie krzyki i ludzie wylegający na otwartą przestrzeń.
Trzęsienie na szczęście było krótkie i na tyle słabe, że nic się nie stało. Pewnie żadna z nas bez ostrzeżenia innych by go nie wyczuła. Podobno najłatwiej zorientować się, że ziemia się trzęsie, kiedy się leży albo siedzi. My obydwie stałyśmy. Nie ma w nas też tej wrażliwości, którą mają Haitańczycy, zwłaszcza po strasznym trzęsieniu, które zniszczyło ten kraj w 2010 roku. Na twarzach naszych dzieci i sąsiadów widziałam prawdziwe przerażenie. Niektórzy mówili, że słyszeli nawet ten dziwny dźwięk spod ziemi, który towarzyszy przesuwaniu się skał… My też najadłyśmy się strachu… Na noc nie założyłyśmy kłódki na drzwi, żeby w razie czego szybciej było można otworzyć…