Jest takie powiedzenie: „Człowiek planuje, Pan Bóg kieruje”. Dziś miałyśmy zaplanowany cały dzień w szczegółach. Od rana, zamiast lekcji, pracowałyśmy z naszą nauczycielką nad nabożeństwem pokutnym po kreolsku na piątkową liturgię. Potem miałyśmy szybko upiec ciasto na popołudniowe spotkanie z ekipą medyczną. Gdzieś pomiędzy miał być jakiś szybki obiad dla nas, s. Marilyn miała zawieźć jednego chłopca na egzamin, a ja sprzątać pokój gościnny. Zdążyłyśmy tylko skończyć poranną lekcję, kiedy rozległo się pukanie. Dwóch małych sasiadów z przeciwka stało przed drzwiami. Mama gdzieś poszła i zostali sami, niby pod okiem jakiejś sąsiadki. A niespełna trzyletni Jolandez wyglądał dziwnie: miał szklane oczy i słaniał się na nogach. Pozwoliłyśmy im wejść zaniepokojone. Zmierzyłyśmy mu temperaturę – miał prawie 39C. Próbowałam mu dać pić, ale nie chciał. Na szczęście na dole była jedna z naszych lekarek. Zajęła się nim. Zaczęłyśmy szukać matki, bo lekarka miała różne pytania, a stan dziecka był naprawdę niepokojący. Na Haiti kobiety pozbawione rodziny i pieniędzy bardzo często zostawiają dzieci same. Starsze opiekują się młodszymi. W tym wypadku pięciolatek opiekował się trzylatkiem! Zachował się zresztą bardzo przytomnie: kiedy brat zaczął się dziwnie wyglądać, przyprowadził go do nas…
Mijały godziny, a matki nie było.
Lekarka zauważyła ranę na stopie Jolandeza. Okazuje się, że kilka dni temu wszedł na żarzące się węgle. Może rana była przyczyną gorączki.
Pół dnia spędziłyśmy na robieniu chłopcu okładów z mokrych ręczników, żeby zbić temperaturę. W końcu matka się znalazła – poszła prać nad rzekę, a to zajmuje cały dzień…
Była to ciekawa lekcja dla nas: może właśnie na tym polega nasz apostolat obecności?