Jak już pisałam wiele razy, rodzina naszych gospodarzy wyprowadza się. Jest to trudne pożegnanie. I dla nas, i dla nich. A szczególnie dla Kasandry. Przez ten rok z okładem poznała i pokochała felicjanki. Wciąż jeszcze tęskni za lekcjami francuskiego z Siostrą Angelą. Szybko nauczyła się poprawnie wymawiać imię Siostry Giovanni. Pomagała nam w pracach domowych, uczyła się u nas w domu i odrabiała lekcje, dostawała pomoc w trudnościach, jeździła z nami do kościoła i po zakupy, czasem nad morze…
Wczoraj wieczorem, kiedy przygotowywałyśmy dom do naszej dwytygodniowej nieobecności (przykrywamy na ten czas i zabezpieczamy sprzęty, rozdajemy jedzenie, by nic się nie psuło i nie przyciągało robactwa), Kasandra przyszła nam pomogać. Kiedy opróżniałyśmy lodówkę, dostała od nas tyle „skarbów” (czekoladki, soczki – wszystko, co normalnie rozdzielamy dzieciakom z rozsądkiem, „w nagrodę” lub przy specjalnych okazjach), że zaczęła śpiewać „Ap di bon fet pou ou” [„wszystkiego najlepszego z okazji urodzin!”] 🙂
Jednak widziałam w tym wszystkim smutek na jej twarzy. Choć to z natury wesołe dziecko, Kasandra zawsze była bardzo uczuciowa: już wcześniej zdarzało się, że płakała, kiedy wyjeżdżałyśmy na krócej lub dłużej do Stanów… Będziemy ją odwiedzać, a ona – mam nadzieję nas. Ale jej rodzina wyprowadza się na tyle daleko, że utrzymanie kontaktu już nie będzie tak łatwe… Trudno się rozstać…